Są książki, do których warto wracać regularnie jak do naleśników i pomidorowej, albo twittów Janusza Piechocińskiego i Jacka Kurskiego, bo za każdym razem, z kolejnym bagażem doświadczeń można zrozumieć coś nowego. Do takich książek należy na pewno klasyk „Ogilvy o reklamie”, oraz „Ogilvy o reklamie w epoce cyfrowej”.
Nieważne czy mówimy o reklamie z 1920 czy 2020 roku, nieistotne jest to, że zmieniło się medium, ciągle to samo skłania ludzi do zakupu. Emocje. Emocje wywołują impuls i uruchamiają proces racjonalizacji. Sami sobie argumentujemy, dlaczego tego produktu konieczne tu i teraz potrzebujemy. Umniejszamy wady.
Tylko właśnie, emocji nie da się tak łatwo wywołać, bo żeby to zrobić, trzeba bardzo dobrze rozumieć grupę docelową, wstrzelić się w kontekst, zbudować wiarygodną historię. Trzeba ubrać ją wizualnie tak, żeby przyciągała uwagę.
Potem wystarczy tylko dobrze wybrać kanały dotarcia, przeznaczyć odpowiedni budżet.
Jak widać, to długi i opartych na wielu niewiadomych proces, w którym często lubimy chodzić na skróty. Dlatego powstają gniotki pokroju „kup pan teraz, okazja”, gdzie, żeby cokolwiek sprzedać, trzeba atakować ludzi z każdego zakątka Internetu i lodówki, żeby chociaż ten 1% jakimś cudem kupił.
Ale można inaczej, lepiej, i o tym jest ta książka.